Blog
Noc pełna przygód
Chwila po północy. Jedno oko zamknięte, w drugim źrenica momentalnie się rozszerza na dźwięk smsa, niebywale głośny i drażniący. Stacja pogodowa wydziera się ze środka pola. Robi się gorąco! A tak naprawdę zimno. Kocyk nasunięty na zdrętwiałe kolana, teraz niechętnie zdjęty, zabiera resztki snu. Drugie oko otwarte, czapka naciągnięta na zatoki. Galop po schodach, szybki sus w buty. Wychodzę w majową, bezlitosną noc.
Ratowanie uprawy winorośli przed mrozem w maju.
Stara Honda oczywiście zmrożona. Szyba szybko paruje w środku od mojego oddechu napędzanego powtarzaniem przez telefon „Pobudka, zaczynamy akcję!”. Kilka zaspanych okejów i taków, jedno czy dwa niecenzuralne westchnięcia. Moje myśli już krążą wokół zarysu organizacji najbliższych godzin. Aleja lipowa wygląda obco w środku nocy. Szklące się gdzieniegdzie kałuże oznajmiają, że temperatura oscyluje w okolicy zera. Niedobrze. Przy norze borsuka wypada sarna, hamuję z przesadzonym impetem i wyzywam ją od nieodpowiedzialnych. Do bramy winnicy zostaje mi jakieś pół kilometra.
Widujecie czasem niebo z miejsc nieskalanych światłem elektrycznym? Wlepiam oczy w gwiazdy, póki nie zaczynam mieć wrażenia, że spadają na mnie pstrokatą płachtą. Czuję mróz w zapachu. Zjeżdża się załoga. Traktory ze sprzętem, busy pełne rąk na ratunek w przymrozku majowym.
Podkręcanie temperatury, by ratować winogrona.
Chciałabym powiedzieć, że wygląda to tak pięknie, jak w tym filmie z Keeanu Reevesem, gdzie w klimatycznym świetle księżyca nad winnicą wszyscy przywdziewają wielkie motyle skrzydła i tanecznym krokiem (przy czym to bardziej walc, niż oberek) rozwiewają ciepło z ognistych snopków, a jakby tego było mało, na tle romantycznej sceny patrzenia sobie głęboko w ślepia. Otóż nie. Przywdziewamy jedynie grube rękawice i pędem biegniemy z gazowymi zapalarkami w newralgiczne punkty winnicy.
Świece, jedna po drugiej, rozświetlają parcele. Ustalam najzimniejsze miejsca. Termometry rozwiesiłam tak, żeby wjeżdżając autem w rząd mieć je po lewej stronie, sprawdzić i pojechać dalej. W rieslingu dopiero 0,5 na plusie. W solarisie już stopień mniej, czas puścić maszynę. W międzyczasie jedna ekipa skończyła rozpalać stare nasadzenie. Kieruję ich do części z chardonnay. Potykając się raz po raz, z latarkami czołowymi na głowach biegają, jak z pieprzem. Łapię swoją osobistą zapalarkę i zapalam najdalszy punkt. Zima Vivaldiego roznosi się po dołku i odbija od skraju lasu. Odbieram ten telefon, nie łudząc się, że to promocyjna oferta garnków lub pościeli. Nie można odpalić traktora. Docieram na miejsce, kiedy panowie już zrobili wszystko, co mogli. Akumulator. Żeby podłączyć klemy do Hondy taranuję słupek przepychając się między konstrukcją, a skrzynią z butlami. Decyduję, że nie będę wierzyć w zabobony o nieszczęściu spowodowanym potłuczonym lusterkiem. Odpalamy. Znowu objazd po dwudziestu punktach, kolejny i jeszcze jeden. Ochrona trwa, zawijam więc do przystani, którą chwilowo staje się domek dozorców. O tej porze nic nie cieszy bardziej, niż wafelek w czekoladzie i gorąca kawa, cała zgraja zmarzniętych wojowników chrupie przez chwilę w milczeniu i czeka na kolejne dyspozycje – albo zapalamy więcej świec, albo wygaszamy je nad ranem.
Nie można zapomnieć o tych, którzy w tym czasie robią kółka w traktorach. Objeżdżam wszystkich z prowiantem, bo to oni pracują najciężej i to w środku nocy, wyrwani z objęć snu. W drugiej winnicy jak zawsze zimniej. Wilczurowaty Atos, zaintrygowany zamieszaniem, biega za mną, zdając raport z wieczora krótkimi szczeknięciami. Każdy na swoim posterunku. Każdy w gotowości.
Poranek w winnicy.
Wiosenny mróz jest dziwny. Przychodzi nagle, przybiera na sile przed świtem, by zniknąć bez śladu w pierwszych promieniach słońca. Gasimy pochodnie. Wszyscy będziemy dziś śmierdzieć dymem i zmywać z siebie sadzę do wieczora. Traktory zjeżdżają na zmianę butli w sprzętach. Liczymy wypalone świece, podmieniamy je na nowe. W końcu wyganiam ludzi do domu, bo wybija 8 rano. Rozbieram się z kurtki i czapki, powoli robi się wiosenny wilgotny zaduch. Jeszcze jeden objazd po termometrach, rejestruję najniższe temperatury i resetuję urządzenia przed kolejną nocą. Dowożę kartusze gazowe do zapalarek i sadzą ze świec zakreślam wojenne barwy na policzkach. Kolejna bitwa wygrana. Przed nami jeszcze reszta wojny.